Carl-Henning Wijkmark „Nadchodzi noc”
Strona główna » Poczekalnia » Książki » Carl-Henning Wijkmark „Nadchodzi noc”

Carl-Henning Wijkmark „Nadchodzi noc”

POCZEKALNIA. Książki

Stanisław Łubieński

zdrowemiasto.pl | dodane 24-02-2010

„Nadchodzi noc”
Autor: Carl-Henning Wijkmark
Wydawnictwo: Czarne
 
Przewlekła nieuleczalna choroba sprawiła, że w szpitalnej sali spotkało się czterech mężczyzn. Hasse, narrator powieści, milczący nieznajomy z drugiej półkuli zwany Montem, Börje, nałogowy hazardzista, który przyjmuje zakłady o życie wieczne, i Harry, były włóczęga, najbardziej z nich wszystkich wrażliwy i rycerski. W ostatnich chwilach towarzyszą im niczym aniołowie stróże siostry Birgit i Angela. Jest mądra pani pastor Anna-Britta i oschły doktor Möller. Głównym bohaterem pozostaje jednak Hasse, który - gdy zawodzi go przyszłość - ma czas pogodzić się z przeszłością, z jej namiętnościami i rozczarowaniami. Nadchodzi noc to opowieść o człowieku i jego słabościach. O chwilach, w których organizm faszerowany morfiną buntuje się i słabnie, a pełen fantastycznych wizji sen nie przynosi ukojenia. Przede wszystkim jest to jednak piękna i pokrzepiająca opowieść o godzeniu się ze śmiercią.

"Proza Wijkmarka – surowa, przejrzysta i w wyważony sposób zmysłowa – towarzyszy opisywanym przez narratora zdarzeniom, nie uciekając się do teatralnych gestów. Wijkmark unika nadmiernej opisowości, ale nie rezygnuje z eleganckich aluzji ani konkretnych nawiązań. Uważnie dobiera każde słowo, mimo że książka opowiada o jednej tylko rzeczy – tym 'szczególnym uwrażliwieniu na to, co kryje się za zasłoną'".
"Dagens Nyheter"

"Ciepła, piękna, odrobinę melancholijna. Głęboko ludzka i wiarygodna. Przynosi pocieszenie i napomnienie".
"Norrköpings Tidningar"

"Wijkmark opisuje proces rozkładu z taką precyzją i bezstronną autentycznością, że ma się niepokojące wrażenie, jakby książka została napisana zza grobu".
"Svenska Dagbladet"

Fragment książki
Często siostra Birgit albo siostra Angela robiły mi zastrzyk, po którym stawałem się ospały, leżałem na jawie pogrążony w marzeniach sennych, pojawiających się przy zasypianiu. Czy jednak zasypiałem naprawdę? Wpadałem raczej w jakieś odrętwienie, a sny były niekontrolowanymi fantazjami, bardzo wyraźnymi, w których poruszało się, rozmawiając, wiele osób. Nieraz wypowiadałem w snach różne kwestie, ale wcześniej były one raczej pomyślane niż usłyszane; teraz natomiast brzmiały głośno i wyraźnie, choć towarzyszyło im piwniczne echo usuwające indywidualne różnice. Jakby słyszało się roboty, co nie przeszkadzało, że
osoby z mojej przeszłości, obecne w snach, zdawały się bardziej realne niż te, które otaczały mnie teraz. Tak było przynajmniej na początku pobytu w sali numer 5; z czasem miało się to zmienić.
Największe błogosławieństwo zastrzyków polegało oczywiście na tym, że tępiły ostrze bólu, a nawet na pewien czas eliminowały go zupełnie, i ja, który przez całe życie w świecie teatru unikałem narkomanów i gadania o narkotykach, teraz zostałem wdzięcznym morfinistą. Mówię o mym nowym świecie marzeń sennych, ponieważ w tej późnej fazie życia był czymś nader pozytywnym, nawet jeśli nierzadko narażał mnie na nieprzyjemne sceny i natrętne pytania. I chociaż z czasem mój stosunek do towarzyszy z pokoju stawał się coraz bardziej przyjazny, zaś do pielęgniarek coraz cieplejszy, to marzenia senne były najpewniejszym schronieniem. A ponieważ tak rozpaczliwie potrzebowałem schronienia, stały się bardziej rzeczywiste niż prawdziwa rzeczywistość.
Nie ulegało bowiem wątpliwości, że wraz z moimi towarzyszami przebywałem w deathrow albo, jak mówiliśmy, w „bazie”, gdyż przed nami znajdował się wielki szczyt. Opieka lekarska sprowadza się tu do łagodzenia objawów, nie do leczenia, nikt nie twierdzi, że tych pacjentów można uratować. Uczynne siostry opiekują się nami, uśmierzają ból i pomagają zachować higienę, niewiele więcej mogą nam tu zaproponować w tym ostatnim okresie. Jedzenie było bez smaku, plastikowe i, ku naszej uldze, zastępowała je kroplówka, kiedy nasz stan tego wymagał. Dla ducha była pociecha religii i psychologii, a także, na szczęście dla mnie, gdyż było to moje najważniejsze oparcie, ów młody człowiek, który w poniedziałki i piątki pojawiał się z książkami na wózku. Zawsze byłem zapalonym czytelnikiem, ale teraz czytałem na śmierć i życie, czytanie stało się czymś gorączkowym, próbą zajrzenia w karty wielkiemu przeciwnikowi, aby w ten sposób uczynić walkę bardziej wyrównaną, a klęskę znośną. Nie omieszkano mnie przestrzec, że tak intensywne studia nad sztuką umierania mogą tylko skrócić mi życie. Być może, ale były tego warte.
Zauważyłem, że Harry i Börje, towarzysze z pokoju, z niechęcią patrzyli na te stosy książek, jakbym oszukiwał i ze strachu przed wrogiem wybierał okrężną drogę. Nie przejmowałem się tym, ale z czasem nabrało to znaczenia i aż do końca utrzymywało dystans między nami.
Mówię o dwó ch towarzyszach, ale w istocie było ich trzech. Trzeci miał rolę niemą i był niewidoczny. Wkrótce się to wyjaśni.
Na łóżku naprzeciw mnie leżał Harry, który mimo wszystko był mi przyjacielem – mniej lub bardziej, zależnie od dnia. Był w moim wieku, od kilku lat na emeryturze. Jego życie – jeśli wziąć pod uwagę kryteria socjalne – załamało się wcześnie; przez ponad trzydzieści lat mieszkał na ulicach i w przytułkach, wykluczony, czasem bezdomny, zniszczony – ale nie złamany – przez narkotyki, pijaństwo, zimne noce i niedożywienie. Być może nie to wywołało jego chorobę, ale na pewno ją zaostrzyło. Oczywiście nie musiał żyć w ten sposób, nie do tego stopnia. To był jego wybór, spowodowany okolicznościami, o których wspomniał tylko mimochodem. Naprzeciwko mnie, pod oknem wychodzącym na park z rzadko rosnącymi drzewami leżał Börje, po czterdziestce, przed pięćdziesiątką; pracował na poczcie, nie wiem w jakim charakterze, nigdy nie rozmawialiśmy o życiu zawodowym, pewnie ze względu na Harry’ego. Innym tematem tabu były nasze choroby, stopień ich zaawansowania, a także diagnozy, rokowania, lekarstwa i tym podobne – wszystko to zachowywaliśmy dla siebie albo omawialiśmy po cichu z lekarzem czy pielęgniarką.
Każdy z nas leżał pogrążony w swojej udręce i wysyłał w milczeniu fale cierpienia do pozostałych. Zdarzało się jednak, że czyjeś nieszczęście i lęk stawały się tak widoczne, iż spojrzeniem, gestem albo słowami współczucia wychodziliśmy poza siebie. Jednak nie na dłużej niż na chwilę, zaś Börjemu nie zdarzało się to wcale, nigdy nie litował się nad sobą ani nad nikim innym. Tym bardziej natomiast oddawał się swojej wielkiej namiętności – grom, zakładom, totolotkom i wszelkiego rodzaju hazardowi. Jego pierwszą propozycją, kiedy pojawiłem się w pokoju (gdzie leżeli z Harrym już od jakiegoś czasu), był zakład o to, kto przeżyje pozostałych. Przedstawił ją jako coś naturalnego, ale wkrótce zauważyłem, że pod powierzchnią czaiła się poważna rywalizacja nie tylko o długość życia, ale także o przychylność pielęgniarek; o względy – to za dużo powiedziane, jeśli wziąć pod uwagę nasz stan. Krótko mówiąc, Börje przyjmował zakłady na „najbardziej wytrwałego”, zaproponował też, aby obstawiać drugie miejsce. Postawiliśmy z Harrym taktownie na samego bukmachera, był w końcu najmłodszy, miał rodzinę (o czym zresztą dowiedziałem się później). O drugie miejsce postanowiliśmy nie grać. Sprawa wygranej wywołała trochę szeptów na temat testamentu, ale Börje wspaniałomyślnie ją pominął. Liczyła się sama gra.
Teraz kolej na czwartego towarzysza w pokoju, milczącego i niewidocznego. Jego nie obstawialiśmy, chociaż był z krwi i kości, nie było tu nic tajemniczego. Leżał na łóżku po mojej lewej stronie, tylko że nigdy nie ujrzeliśmy go za życia, zielona zasłona upięta na znajdującym się pod sufitem karniszu zasłaniała go przed naszym wzrokiem. Börje, który leżał naprzeciwko, twierdził, że czasem mignęła mu noga odpychająca zasłonę albo ręka wyciągnięta nad łóżkiem, ale całą postać zobaczyliśmy dopiero, gdy nasz czwarty towarzysz umarł i przykrytego wywożono go do przodków czekających po drugiej stronie kuli ziemskiej.
Nikt o nim nic nie opowiadał, takie było najwyraźniej zalecenie, dowiedzieliśmy się jedynie, że pochodził z innej części świata (albo „kultury”, jak się teraz mówi). Nie wiem, której pielęgniarce się wyrwało, że był z Ameryki Środkowej – okazało się to nieprawdą – więc nazwaliśmy go Montezumą, co zaraz skróciliśmy do Monte. Intrygowało nas to, że był ukryty, a jeszcze bardziej jego milczenie – nie jęczał ani nie chrapał, nie słyszeliśmy, jak je, bo dostawał kroplówkę. Nocami to milczenie w ukryciu stawało się tak przemożne, że wypełniało mrok i zastanawialiśmy się, czy on jeszcze żyje.
(...)

„Nadchodzi noc”
Autor: Carl-Henning Wijkmark
Przekład ze szwedzkiego Jan Rost
Seria wydawnicza: Przez rzekę
Wydawnictwo: Czarne
Wydanie I, rok 2010
Format: 120x195 mm, oprawa miękka, foliowana i lakierowana, ze skrzydełkami
Liczba stron: 144
Projekt okładki: Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny: Robert Oleś
ISBN: 978-83-7536-170-4

Stanisław Łubieński, 24-02-2010, zdrowemiasto.pl

Poinformuj znajomych o tym artykule:

REKLAMA
hemoroidy Krakow
Leczymy urazy sportowe
hemoroidy szczelina odbytu przetoki zylaki konczyn dolnych
------------

Warto wiedzieć

Carl-Henning Wijkmark, urodzony w 1934 roku, jest powieściopisarzem, eseistą, krytykiem literackim i tłumaczem. Uznawany za jednego z najważniejszych żyjących autorów szwedzkich, przełożył m.in. dzieła Waltera Benjamina i Friedricha Nietzschego. Zanim w latach siedemdziesiątych całkowicie poświęcił się prozie, pracował jako wykładowca na uniwersytecie w Sztokholmie oraz krytyk i autor felietonów radiowych. W swoich książkach zajmuje się problemami współczesnego świata, porusza tematy polityczne i społeczne. Za powieść Nadchodzi noc otrzymał w 2007 roku Nagrodę Augusta, najbardziej prestiżową szwedzką nagrodę literacką.
REKLAMA
Czytaj
Czytaj
Czytaj
Czytaj
Czytaj
REKLAMA
Leczymy urazy sportowe