Książki. To jest wasze życie. Być sobą w chorobie przewlekłej
Strona główna » Poczekalnia » Książki » To jest wasze życie. Być sobą w chorobie przewlekł…

To jest wasze życie. Być sobą w chorobie przewlekłej

POCZEKALNIA. Książki

Dorota Filipiak

czarne.com.plczarne.com.pl | dodane 03-02-2011

To jest wasze życie. Być sobą w chorobie przewlekłej
 

To jest wasze życie. Być sobą w chorobie przewlekłej
Fragment:

Plemię otwarte

Przyszło mi do głowy, że używając we Wstępie sformułowania „system plemienno-wymienny”, nie wytłumaczyłam, co właściwie nazywam plemieniem. Otóż nie idzie o związki krwi. Chociaż członkowie owego plemienia lub niektórzy członkowie mogą być spokrewnieni i często nawet są. Przede wszystkim postuluję powołanie (wynikające naturalnie z sytuacji, a nie z nadania i przymusu) grup absolutnie nieformalnych. Zwane są one przeze mnie – tylko dla ułatwienia i skojarzenia z poprzednio omawianym systemem plemienno-wymiennym – pl emi onami otwa r t ymi.
Oczywiście używane przeze mnie tutaj nazwy należy traktować z przymrużeniem oka. Wtedy, na początku lat osiemdziesiątych, myślałam często o tym, jak cofamy się w czasy wymiany między plemionami, nie skór i korzeni, lecz kartek, papieru toaletowego, wódki. Teraz opis organizacji życia w wielkim kryzysie może mi pomóc w wyjaśnieniu, o czym już mówiłam, poglądu na najlepszą organizację życia chorego wśród zdrowych, więc się tego opisu trzymam. Jeśli chodzi o pojęcie „plemienia”, nie ma ono w dwudziestym wieku zbyt dobrej prasy. Wiemy, ile zbrodni popełniono w imię obrony, a bardzo dużo, o wiele zbyt często, w imię rzekomej obrony jakiegoś plemienia.
Ale znając wielki pociąg ludzkości do zbrodni, nie możemy się lekkomyślnie wyzbyć wszystkich słów, które zdołała ona skompromitować, bo może potem byłoby się już trudno porozumieć. W dodatku słowo „plemię” w swym znaczeniu podstawowym nie zawiera nic złego.
Jeśli idzie o pojęcie „plemienia otwartego”, nie będę przecież nazywać tej grupy: „grupą społeczną większą niż rodzina, której członkowie są pozytywnie nastawieni zarówno do siebie nawzajem, jak i do osób z zewnątrz”.
Sami, państwo, widzicie. Brzmi to fatalnie. Pozostańmy przy umownym „plemieniu otwartym”.
Członkowie plemienia otwartego nie mają żadnych cech obowiązkowo wspólnych, oprócz może przyjaźni dla określonego człowieka lub dla każdego spotkanego człowieka (tacy ludzie istnieją, znam ich). Plemię otwarte nie ma żadnych granic. Ktoś może nagle do niego dołączyć, odejść, wpaść na chwilę. Może się ono utworzyć na odległość kontynentów i wśród sąsiadów z jednej kamienicy.
Plemię otwarte ma skład zmienny ze skłonnością do powiększania go. Określa się wobec ludzi spoza plemienia pozytywnie, wyrażając natychmiastową gotowość przyjęcia każdego przyjaznego obcego.
Plemię zamknięte odwrotnie. Określa się w stosunku do ludzi spoza plemienia negatywnie – wszystkich uważając za obcych, a więc wrogich, tym samym nienadających się w żadnym wypadku do przyjęcia do plemienia.
Od razu powiem, że plemię zamknięte może w poszczególnych wypadkach zapewnić choremu przewlekle pełną opiekę. Tyle że nie jest to zbyt praktyczne w dzisiejszych czasach małych rodzin bez wielkich, wielopokoleniowych domów. Rodzina mała, normalnie albo i więcej niż normalnie pracująca – nie może czasem podołać zwiększonym obowiązkom. Załóżmy jednak, że wszystko dobrze idzie i taka rodzina sobie daje świetnie radę. Wtedy też namawiałabym na odrzucenie wszystkich niechęci, obaw przed obcymi. Usilnie zachęcałabym do tworzenia plemienia otwartego.
To będzie zarówno psychiczna, jak może i fizyczna ulga, przede wszystkim dla zdrowych lub zdrowszych członków rodziny, którzy w warunkach plemienia zamkniętego często żyją jak w twierdzy i nie mają ani trochę luzu koniecznego dla pielęgnowania samego życia. Jednocześnie przystanie do plemienia otwartego psychicznie odciąży chorego i może pozwoli mu podjąć na nowo jakieś zaniechane chwilowo z konieczności funkcje. Przecież możliwości rodzinne nie są tak wielkie, żeby obejmować wszystko, i chory bardzo często rezygnuje z aktywności, która wymaga drobnych nawet prac innych osób, by nie przeciążyć własnej rodziny i nie korzystać z pomocy kogoś spoza niej. A często idzie o tak mało. Jakieś przyniesienie książki, kasety, kupienie nasion na balkon, ziemi, doniczki, ołówka.
Członkowie plemienia otwartego, łatwo przyjmujący między siebie obcych, charakteryzują się także większą łatwością zarówno brania czegoś od innych, jak i dawania innym. Bo życie pełne nie polega na tym, że ktoś, kto tego potrzebuje, zostanie obsłużony i tyle. Ono polega na wymianie, niezależnie, czy toczy się wśród prawdziwie zdrowych, zdecydowanie chorych, czy ludzi w stanie pośrednim.
Nie ma stanu pod słońcem, który by tę wymianę mógł przerwać. Dotyczy to przecież nawet całkowitej nieprzytomności.
To, że ktoś jest chwilowo nieprzytomny, nie znaczy wcale, iż na przykład przestał nagle kochać tego, kto przy nim właśnie siedzi, czekając na polepszenie, a kogo kochał przed utratą przytomności. Ta niezawiniona nieobecność miałaby zerwać wymianę uczuć? Uczynić ją jednostronną?
Dlaczego?
Podaję ten przykład jako skrajny stan egzystencjalny, taki moment w życiu, który każe myśleć o śmierci, ale nią nie jest. Po co to robię? Ponieważ znam szpitalne przypadki porzucania chorych przez zdrowych, nawet gdy ci chorzy nie byli nieobecni duchem przez długi czas. Bardzo często są to wypadki silnego objawienia się złych uczuć plemienia zamkniętego. Ktoś zrywa z narzeczoną lub narzeczonym, bo tamto zachorowało, a tu „trzeba bronić zdrowia rodziny, więc wezmę sobie innego, zdrowego partnera”.
Piszę o tym, bo widziałam, jak mężowie nie chcieli odbierać żon ze szpitala, „bo po co im taka, co nie może już prać i robić w polu”. Słyszałam o załamanym kompletnie trzydziestoletnim mężczyźnie, którego opuściła żona, zabierając dzieci, kiedy już nie mógł zarabiać powalony przez postępujący gościec – ale zupełnie nie mogę tego zrozumieć, nie mówiąc o akceptacji.
Nie jestem w stanie pojąć zarozumiałości tych ludzi w stosunku do Losu. Czy nie myślą o tym, że sami, nie dochodząc nawet do następnej ulicy, mogą na skutek wypadku lub choroby stać się kalekami na całe życie? „Nie, mnie to nie spotka!” – myślą. Ale dlaczego? Doświadczenie uczy, że każdego może spotkać wszystko. A także tego, że możemy wszyscy przeżyć życie, wystarczająco ciężkie i bez chorób, jeśli tylko jedni ludzie będą wspierać innych. Istotą wymiany między ludźmi są uczucia.
Jeżeli mówię tu ciągle o spontanicznej organizacji życia powołanej przez społeczeństwo w latach osiemdziesiątych, to także dlatego, że nie polegała ona wyłącznie na wymianie handlowej. Miała również charakter konsolidacji duchowej.
Dlatego też proponuję, by starać się wytworzyć plemię otwarte. Członkowie obserwowanych przeze mnie plemion otwartych wchodzą o wiele łatwiej niż inni w organizację życia plemienno-wymienną, tak użyteczną dla przetrwania człowieka niepełnosprawnego. Powiem od razu, iż uważam, że takiej postawy można się nauczyć, jak zresztą wszyscy widzieli w latach osiemdziesiątych na przykładzie całego wielkiego społeczeństwa.
Często ludzie, zwłaszcza kobiety, wyobrażają sobie, że muszą pokonać każdą przeszkodę, wszystko zrobić same, zawsze być odpowiedzialne. To nieprawda. Pewna obciążona wieloma obowiązkami koleżanka opowiedziała mi stosowną historyjkę.
W piękny letni poranek udała się na plażę z dwójką małych dzieci i ze swoją matką na wózku. Dochodzi do strefy piasku. Możecie sobie to, państwo, wyobrazić bez trudu.
Wózek piszczy. Ona go pcha. Wtem podbiega jakiś mężczyzna i chce jej pomóc. Ona impulsywnie odpowiada: „Dziękuję, ja sobie sama muszę dać radę”. Na co on: „A wcale pani nie musi!”. Proste, prawda? To ją zupełnie olśniło, chociaż nic się tu wielkiego nie stało. Jakiś dobrze wychowany człowiek?
Jakiś ludzki odruch?
Nigdy nie wiadomo, gdzie naprawdę kończy się nasze plemię otwarte i kiedy natkniemy się niespodziewanie na jego liczne (oby liczne) gałęzie. Mnie samej przydarzyło się coś takiego: po wielu tarapatach zamieniłam mieszkanie – w którym sama i niezbyt zdrowa nie mogłam mieszkać, tak było dalekie i zimne – na ciepłe, z windą, bliżej pracy i rodziny.
Pierwszego zaraz dnia dobrano się do deficytowej części mojego małego fiata – do akumulatora. A był to czerwiec 1982 roku, okres kartek na co się tylko dało.
Zaczęłam oglądać szkody. Nie minęło pięć minut, jak pojawiło się dwóch reflektantów na kartki, a raczej na towar – wódkę mianowicie. Znany składnik obyczaju tamtych lat. Z chęcią zamieniłabym się niepotrzebną mi butelką na usługę. Porozumieliśmy się szybko, zwłaszcza że żadnego warsztatu w okolicy jeszcze nie znałam.
Od słowa do słowa. Przecież byliśmy sąsiadami. Sąsiedzki savoir-vivre wymaga, by przy wymianie przedmiotowej odbyła się rozmowa towarzyska. Zaczęli mnie więc panowie pytać: a czy tu na stałe, a gdzie pracuję, a co robię.
Działo się to na warszawskiej Woli, gdzie raczej zajmowanie się badaniem poezji nie jest w modzie, chociaż dwaj inni historycy literatury mieszkali tuż-tuż. Mieszkańcy tej okolicy pracowali przeważnie w ówczesnym „Kasprzaku” (radia) lub w Hucie „Warszawa”, poza tym kombinowało się albo prowadziło melinę, ostatecznie pracowało się w milicji, więc kręcę się, nawijam. Wreszcie myślę: a co to, już poezja gorsza od tamtych zawodów? Więc mówię dość szybko i cicho: „Ja w Instytucie Badań Literackich pracuję”.
Na to postawniejszy z panów rzucił się prawie mnie całować.
„Wiem, wiem! – wołał. – Tam pracuje pan Lipski”.
Chodzi o Jana Józefa Lipskiego, świetnego krytyka poezji, historyka literatury, działacza opozycji. „Siedziałem z nim pod jedną celą. Jaki to wspaniały człowiek. Jak on ciekawie opowiadał. Mówił nam taką rzecz”. I tutaj mój samochodowy wybawca zaczął deklamować monolog Tuwima o alkoholizmie czy coś takiego. (Później dowiedziałam się, że to musiał być własny monolog Lipskiego, który nazywał on „Historią alkoholizmu dziejowego”).
Odtąd byłam pod dobrą opieką obu panów, moich sąsiadów.
Jan Józef już od dawna nie żyje, a ja często wspominam, jak za jego koleżeńskie usposobienie i monologi więzienne uzyskałam opiekę na podwórku. Miałabym z tamtych okolic także przykład negatywny, ale życie jest wystarczająco negatywne, żeby jeszcze opowiadać nieprzyjemne wydarzenia.
Dlaczego opowiadam tu takie historyjki? By przypomnieć, że nikt nie jest taki sam sobie pozostawiony, jak to się często ludziom wydaje. Aczkolwiek nie zawsze zjawia się życzliwy człowiek na wydmach albo wielbiciel Jana Józefa na podwórku.
(...)

* * *


To jest wasze życie. Być sobą w chorobie przewlekłej
Autor: Małgorzata Baranowska
Seria: Przez Rzekę
Z posłowiem Joanny Szczęsnej
Wydanie II, rok 2011
Format: 120x195 mm, oprawa miękka, foliowana i lakierowana, ze skrzydełkami
Liczba stron: 228
Projekt okładki: Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny: Robert Oleś / d2d.pl
Wydawnictwo: Czarne
ISBN: 978-83-7536-235-0



Dorota Filipiak, 03-02-2011, czarne.com.pl

Poinformuj znajomych o tym artykule:

REKLAMA
hemoroidy Krakow
Leczymy urazy sportowe
hemoroidy szczelina odbytu przetoki zylaki konczyn dolnych
------------

REKLAMA
Czytaj
Czytaj
Czytaj
Czytaj
Czytaj
REKLAMA
Leczymy urazy sportowe